Starszy pan wziął mnie za rękę i weszliśmy do ogrodu. Oniemiałam z wrażenia. Zanim jednak to się stało – otarłam się o nicość na stacji w Milanówku pod Warszawą. I musiałam nauczyć, że istnienie od nieistnienia dzieli cienka granica. Albo nie dzieli nic.
„Kosz na śmieci a w tym koszu olaboga!
Jaki lament! jakie jęki! jaka trwoga!
Ile istnień! i papierów! i nicości!
Jaka ciemność ale skryta tam w ciemności (…)
Ile śmieci – jak w dwóch mózgach nihilisty
Kiedy Bóg mu się objawia ale mglisty (…)
Gdzie o zmierzchu blado świecą wysypiska
Prosto w nicość – tam gdzie Boga widać z bliska (…)”
Kiedy byłam gotowa – starszy pan wyszeptał mi tajemnicę. O tym, że każde stworzenie ma swoją baśń. Że wszystko pyta. Pytań jest nieskończenie wiele. I nie należy czekać na odpowiedzi.
„Wierszyk o czymkolwiek – że gdzieś deszczyk pada
Jeż wiewiórce baśnie w nocy opowiada
Wiewiórka go słucha ale mu się wierzy
Inna baśń wiewiórki a inna baśń jeży (…)”
„(…) Każdy ma prawo wchodzić do ogrodu
Choć bury kocie tyś z ludzkiego rodu
Zaraz zakwitnie moja dzika łąka
Ja na to liczę że Bóg tu się zabłąka
Że Bóg tu wejdzie – w nocy – po kryjomu
Pytając czemu kotów nie ma w domu (…)
Zbudzi mnie ze snu – ja w to mocno wierzę
I spyta gdzie są pogubione jeże
I czemu brzozy cierpią – tak w milczeniu
Jakby wiedziały o swym nieistnieniu (…)”
Szelest kartek, szept poezji. Noce były gorące i pachniało kwiecie. Odkrywałam, że w ogrodzie wszystko oszalało. I że tak musi być.
„W maju bzy kwitną trochę oszalały
I szerszeń huczy w onirycznym locie
Bladoróżowe fioletowe białe
Zwisają kiście przy dziurawym płocie (…)
Bzy kwitną – chyba chore są na głowę
Koty szerszenia o tam w trawie jedzą
Ja też znam bytu tajemniczą mowę
Wiem coś takiego czego bzy nie wiedzą”
To prawda, Poeta wiedział… co chciał, to powiedział. O pięknej młynarce, karmiącej dziecko pod leszczyną. O muzyce utkanej ze śmierci. O baśni tańczącej na paluszkach. Sierpniowym odchodzeniu w cieniu zdziczałego ogrodu. O ostatnim walcu Józefiny w białej, trumiennej sukience. Jesiennym odjeździe tych, którzy byli ważni. Mrocznym, wilgotnym pół-śnie, pół-letargu i Bogu, który zasypia ze stworzeniem, choć nadal patrzą Jego oczy… Było lato, a ja, półżywa, zziębnięta, czekałam na koniec zimy.
„(…) Patrzą na nas otwarte wielkie oczy Boga
Jest sen – i jeśli wejdziesz – to we śnie jest droga”
Kiedy byłam dzieckiem myślałam, że kto pyta – prędzej czy później zostanie pocieszony. Poezja wcześniej niż życie nauczyła mnie, że łatwej pociechy nie ma. Że istnieć – znaczy dziwić się, aż do bólu. Swojego i cudzego.
„Stary kapelusz plecak wiatr i wędrowanie
Może tędy do Boga ktoś z nas się dostanie
Tędy przez krzaki jeżyn podmiejskie śmietniska
Jeśli Bóg tutaj chodzi to nas widzi z bliska (…)
Nie wiemy czy Bóg blisko czy daleko mieszka
I gdzie – czy to do Boga prowadzi ta ścieżka
Przez jesień mego życia idziemy pomału
To co z życia zostanie będzie do podziału (…)”
Narastało przerażenie, ale nie ustawał zachwyt. To, co żyje, musi obumierać. Nie było w tym szarpaniny. Poeta cierpliwie szeptał, jak z godnością znosić myśl o śmierci. O chorobie. O bólu. O pożegnaniu. I o zielonych liściach, które wyrastają na grobach – i wzywają. No właśnie, do czego?
„Ktoś śpiewa pieśń Schuberta daleko za lasem
Daleko za istnieniem daleko za czasem
Ktoś śpiewa pieśń Schuberta gdzie nie ma nikogo
Wędrowiec do nicości idzie leśną drogą
Obok kwitną stokrotki ale całkiem żywe
Weź do mogiły tamtą kwitnącą pokrzywę (…)
Wędrowiec do nicości do ciemnego boru
Jeszcze pachną fiołki na krańcach wieczoru (…)
Obok ciebie w ciemności one będą żyły
Te mogilne pokrzywy cud twojej mogiły (…)”
Chciałam spytać starszego pana: to tak można? Tak żyć – i umierać zarazem?! Położył palec na ustach. Słuchaliśmy Vivaldiego.
„(…) Wielki kosmos muzyka z wielkiego milczenia
Śnieg pada pozbawiony wszelkiego znaczenia”
Narastała zimowa groza. Kolejna zima tamtego lata. Patrzyłam na „długie rude włosy”, na Persefonę i płakać mi się chciało, tak bolała, po latach, w tym ogrodzie, śmierć gruzińskich poetów, zabitych przez Sowietów, choć Poeta miał wtedy dwa lata, a mnie nie było wcale. I witałam z nim idącego z daleka, z Woroneża, nieszczęsnego wędrowca:
„Osip Mandelsztam wchodzi do mego ogrodu
Nie ma teraz ojczyzny losu ni narodu (…)
Nie ma nawet Nadieżdy na próżno jej szuka
I poezji już nie ma – jeszcze kostur stuka (…)”
Wszystko się tu zmieściło. Pokrętne byty, których nie powstydziłby się Leśmian i Schulz. Brzydkawe krasnale. Prostackie badyle. Dziurawe płoty. Przepełnione rynny. A między tym arystokracja koloru i zapachu: obłędne jaśminy i pijane czerwienią dzikie wino. Miękkość nad miękkościami: kocie ocieranie się o nogę. Mitologiczne olbrzymy. Wszystko było. W zaświaty szedł stąd list. Słońce powoli chyliło się za horyzont. Nie chciałam doczytać tych wierszy do końca…
„Śpiewaj śpiewaj suchy głogu sucha różo
Na cmentarzu przed grudniową białą burzą
Śpiewaj bluszczu śpiewaj głogu wierzbo krzywa
Przez zawieję przez cmentarze ktoś przybywa
Ktoś wychodzi spoza grobów spoza krzyży
Śpiewaj głogu – jest już blisko coraz bliżej (…)”*
Po okolicy snuły się marcowe, pogrzebowe koty. Upiór Schuberta słuchał swego własnego koncertu. Brzozy kotom dyktowały, co chciały, te – pisały, albo nie pisały. Mogłam opuścić ten ogród. Albo zostać w nim.
***
W lipcu 2025 przypada 90 rocznica urodzin Jarosława Marka Rymkiewicza. Poeta odszedł w 2022 roku. Pochodził z bardzo ciekawej rodziny. Tak mówił o swoich korzeniach: „Trochę jestem Niemcem, Litwinem, Tatarem, Francuzem, może i Rosjaninem”. Skąd zatem jego głęboka więź z narodem i jego kulturą? „Polskość to jest straszna siła duchowa i to nie my ją wybieramy, to ona nas wybiera” – powiedział w 2017 roku, gdy odbierał nagrodę Strażnika Pamięci. Jego polskość kształtowała się w 1943 roku, gdy jako mały chłopiec w okupowanej przez Niemców Warszawie na tajnych kompletach, w mieszkaniu dziadka przy ulicy Koszykowej recytował polskie wierszyki i śpiewał polskie piosenki.
Tamtej lekcji starczyło na całe życie. Życie literata – i publicysty, piewcy jungowskiej koncepcji archetypu i zbiorowej podświadomości, miłośnika baroku i romantyzmu, ocierającego się o surrealizm, śmiało zanurzonego w tematykę rozkładu ciała – i zachwytu przyrodą. Starczyło na twórczość zaangażowaną, osadzoną w politycznym „tu i teraz” – od stanu wojennego, przez „noc teczek” z 1992 roku, po Smoleńsk i słynny wiersz, za który był besztany i łajany przez „tę drugą Polskę”. Starczyło tej lekcji, by pisać o XIX-wiecznych gigantach polskiej literatury i by – brawurowo – tworzyć dla teatru, w tym trudne sztuki, czyli tzw. „smutne komedie”. I oddać hołd przeszłości wiecznie żywej w historycznej eseistyce czy literaturze wspomnieniowej – mrocznej, bo jakże mogła być inna, skoro dzieciństwo poety przypadało na takie a nie inne czasy. „Niemiecka wojna zrobiła mnie tym, kim teraz jestem” – przyznawał.
W 2003 roku za „Zachód słońca w Milanówku” otrzymał Nagrodę Nike, ale nie pojawił się na gali wręczenia nagród – był to jego sprzeciw wobec „Gazety Wyborczej”. W 2015 roku odmówił przyjęcia Nagrody Literackiej m.st. Warszawy. Za bardzo kochał Polskę, za mocno był Polakiem…
***
Po zmianie władzy w 2023 roku „niejaka ministra” pani Nowacka ogłosiła wyrzucenie z kanonu lektur autora „smoleńskiej poezji”. Można by żałować, że poeta nie zaprowadzi kolejnych pokoleń do swojego ogrodu, nie będzie szeptał o tajemnicy bytu, nie uwiedzie miłością do polskości… Można, ale nie trzeba. Rymkiewicz się obroni. Jego twórczość się obroni. Co niekoniecznie można powiedzieć o „niejakiej ministrze”.
***
Był ogród – i była poezja. Niespokojna, niepokorna, wilgotna jak ziemia, pulsująca życiem. I był starszy pan. Otoczony kotami, wsłuchany w tętno zieleni, czujący ciepły oddech kwiatów i drzew. Czas mijał. Lato zdziczało. Tęsknota była głucha na zaspokojenie. Pan odszedł. Ogród był dalej. Wiersze były. I ja – też zostałam.
*Wszystkie cytaty pochodzą ze zbioru wierszy J. M.Rymkiewicza Zachód słońca w Milanówku, wyd. Sic!, Warszawa 2002