Na Stadionie Narodowym w Warszawie powiewała sobie dumnie flaga czarno-czerwona. Przypomnijmy dla niewtajemniczonych, których w Polsce jest cały legion, że barwy te są symbolem OUN/UPA – formacji zbrodniczych, w których służyli (szukam właściwego słowa) zwyrodnialcy jakich świat mało co widział. Jeżeli ktoś chce wiedzieć czego dopuściły się te bestie w ludzkiej skórze – powinien przeczytać książkę Władysława i Ewy Siemaszko: „Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939-1945″. Tylko dla ludzi o silnych nerwach. I teraz – w sercu Polski – jakiś Ukrainiec macha czarno-czerwoną szmatą na lewo i prawo. Chyba nam – po swojemu – dziękuje…
Osobnik to Dmytrii Dryhanets-Obradovan (Instagram). Często bywający w Polsce. Ostatnio przebywał w Norwegii i poruszył się Fordem na holenderskich numerach rejestracyjnych. Wpisać go natychmiast na listę persona non-grata i zakaz wjazdu do strefy Schengen. pic.twitter.com/KCNZdKKuMu
— Krengiel (@krulbijedame) August 10, 2025
Wszyscy oburzeni…i słusznie, ale przypadek warszawski jest jedynie objawem choroby, która swe źródła ma ( nie „w”) na Ukrainie i w…Warszawie, a pisząc „w Warszawie” mam na myśli polskie elity z każdej strony sceny politycznej, wyłączając Konfederację, która od początku zwracała uwagę na „banderowski” rys polityki ukraińskiej. Pisałem wielokrotnie, że mieliśmy wówczas do czynienia z jakąś polityczną aberracją polegającą na tym, że po napaści Rosji na Ukrainę – ta ostatnia został wyłączona spod jakiejkolwiek krytyki. Negatywne opinie w kierunku Kijowa spotykały się z gwałtowną ripostą, że oto ujawniła się kolejna „ruska onuca” – czytaj zakamuflowany przyjaciel Putina. A kto chce być przyjacielem Putina, oprócz Xi Jinpinga oraz Macieja Maciaka (kim pan właściwie jest panie Maciak?).
A wystarczyło oglądać obrazki z frontu rosyjsko-ukraińskiego, z ostrzeliwanych ukraińskich miast, z gabinetów ukraińskich polityków, by bez trudu dojrzeć (właściwie) wszędobylską czarno-czerwoną flagę. Jedna z polskich stacji telewizyjnych zrobiła niemal ekspertem Andija Sadowego, mera Lwowa, który zechciał był stwierdzić, że „w jego rodzinie co roku świętuje się urodziny Bandery”. „Biografia Stepana Bandery to historia niezłomności. Więzienia, obozy koncentracyjne, prześladowania – to wszystko było w jego życiu. Jednak nosił swoje przekonania z dumnie podniesioną głową. Na przykładzie Bandery wyrosło nowe pokolenie, które poszło na walkę z nową moskiewską hordą” – napisał Sadowy. Rzeź Wołyńska!? A co to za Yeti – ta Rzeź Wołyńska, o której Lachy tak stale – i nie wiadomo z jakiego powodu – gardłują?
Przyjmijmy w końcu do wiadomości, że Ukraińcy wcale nie bujdą swojej tożsamości na takich postaciach jak gen. Petlura czy senator Kisiel – dla nich bohaterami są Roman Suchewycz i jego rezuni, którzy – to rzecz pewna – smażą się teraz na najniższej kondygnacji piekła! Koniec – kropka. Polska klasa polityczna położyła Rzeź Wołyńską na ołtarzu bieżącej polityki – bo „dzisiaj Ukraina walczy za nas”! Nie, Ukraina nie walczy za nas, Ukraina walczy za siebie. I rzecz ważna – może najważniejsza w tym felietonie – Rzeź Wołyńska, to wcale nie jest śpiew przeszłości (jak zdają się sądzić niektórzy polscy politycy), to śpiew, który słyszymy dzisiaj (powszechne uwielbienie Bandery i Suchewycza na Ukrainie – szczególnie na części zachodniej), to śpiew, który usłyszymy jutro, ale w jakiejś mierze sami sobie to hodujemy – tu i teraz.
Incydent warszawski jest jedynie drobnym zajściem, zapowiedzią tego z czym się spotkamy jutro, gdy już na Ukrainie „wyrośnie nowe pokolenie, które pójdzie w walkę”…