Pomimo upływu czasu to wciąż się dzieje: gdy brakuje opadów, człowiek jest bezsilny. I odwrotnie: gdy pada bez ustanku, nieszczęście też gotowe. I wtedy warto zwrócić się tam, gdzie ratunek: do Boga, najlepiej słowami Franciszka Karpińskiego, wybitnego przedstawiciela Oświecenia: „Ciebie, Boże, lud Twój wzywa!/ Grozi głodem oschła niwa./ Niecił tylko Pan chmurom rzecze,/ A obfity deszcz pociecze”.
Kiedy znów inna troska, albo choćby zwykłe, codzienne staranie rosi czoło potem – można otworzyć w innym miejscu księgę, by przeczytać: „Co rządzisz ziemią i Niebem,/ Opatrz dzieci Twoje chlebem,/ Ty nam daj urodzaj złoty,/My ci dajem trud i poty”.
Ale w codzienności ważny jest porządek. To, co najważniejsze, musi być najpierw. Dlatego trzeba zacząć tak: „Kiedy ranne wstają zorze,/ Tobie ziemia, Tobie morze./ Tobie śpiewa żywioł wszelki,/ Bądź pochwalon, Boże wielki! (…) Wielu snem śmierci upadli,/ Co się wczora spać pokładli/ My się jeszcze obudzili,/ Byśmy Cię, Boże, chwalili”.
Wszystko po to, by równie pięknie zakończyć: „Wszystkie nasze dzienne sprawy/ Przyjm litośnie, Boże prawy!/A gdy będziem zasypiali,/Niech Cię nawet sen nasz chwali”.
Brzmi znajomo? Tak, bo Franciszek Karpiński jest autorem Pieśni nabożnych, które śpiewane są po dziś dzień. Bodaj najsłynniejszą z nich jest Pieśń o Narodzeniu Pańskim, czyli kolęda Bóg się rodzi.
Syn ubogiego szlachcica, wychowanek jezuickiego kolegium w Stanisławowie, student lwowskiej Akademii, z niejednego pieca jadł chleb. I pod niejednym niebem mieszkał… Do historii przeszedł jako poeta sentymentalny, bo wpisał się w modny wówczas nurt literacki. Nazywany był poetą serca – i „kochankiem Justyny”. Dziś wiemy, że pod tym imieniem ukryta była nie jedna, lecz trzy kobiety, a poeta z Pokucia żadnej z nich nie ukochał do końca, żadnej nie pojął za żonę i po trzech miłosnych uniesieniach ostatecznie zdecydował, że chce być samotny. Ale poezja miłosna zyskała wiele – wprowadził na jej karty szczerość i bezpośrednie wyznanie: „Potok płynie doliną, /Nad potokiem jawory, /Tam ja z tobą, Justyno, /Słodkie pędził wieczory. /(…)Dziś, kiedy nas w swym gniewie /Los rozdzielił opaczny, /Znaki nasze po drzewie /Popsuł pasterz niebaczny. /I ślady się zmazały! /Las zarasta krzewiną! /Potok, drzewa zostały; /Ciebie nie masz, Justyno!”
Tak wytworny, tak grzeczny wobec kobiet – potrafił być równocześnie i zabawny, i hm…nieco przekorny: „Wzięłaś mi sen cały /Oczu twych czarami, /Nie będę, zuchwały, /Żartował z oczami. /Pójdęż ja do fary, /Jak się na dzień zbierze, /Na te twoje czary /Zakupię pacierze, (…) Przynajmniej uproszę, /Jeśli jest zuchwała, /By, co ja ponoszę, /Toż samo cierpiała.”
Karpiński nie byłby synem szlacheckiego rodu – i synem swoich czasów, gdyby obce mu było to, co bolało Polaka w XVIII wieku: żal po utraconej wielkości i staczanie się w niewolę, w polityczny niebyt. Jego Pieśń dziada sokalskiego w kordonie cesarskim boli, bo przypomina o tym pokoleniu, które urodzone w wolności, musiało patrzeć, jak ukochana Ojczyzna staje się popychadłem Europy: „Śladem bieda przyszła, śladem, /Za zbytkami, za nieładem! /Długo nad granicą stała, /Wolności się dotknąć bała. /Wolności się dotknąć bała, /Bo ją dawno szanowała. /Wolności, niebieskie dziecko, /Ułowiono cię zdradziecko.”
A im silniejsze wspomnienie czasów potęgi – tym większa sromota, że tak się wszystko wniwecz obróciło: „Oto krwią piękną ziemia utłuszczona /Konia i jeźdźca dzikiego wytucza, /A głodne dzieci matka przymuszona /Panującego języka naucza!…”
Karpiński był – i nie był „światowy”. Świat poznał, ale miejsca w nim nie zagrzał. Nie odnalazł się na dworze, sztywna etykieta mu przeszkadzała. Podróżował nieco, pracował tu i tam, ostatecznie jednak tęsknił za wsią. I na wsi osiadł. Pod koniec życia stał się właścicielem majątku Chorowszczyzna, gdzie spisywał pamiętnik. Pióro złamał, bo nie potrafił pogodzić się z tragedią rozbiorów. Kiedy umarł, 16 IX 1825 roku, pochowano go na miejscowym cmentarzu, w grobie o kształcie zminiaturyzowanej chłopskiej chaty.
Tekst ukazał się w październikowym numerze miesięcznika ”Nasze Słowo”.