Lud boży nad Wisłą przygotował popcorn i zimną colę. Tysiące ludzi śledziły lot samolotu zmierzającego w kierunku Polski. Napięcie osiągnęło zenit, gdy koła maszyny dotknęły płyty lotniska, a silniki wyłączono. Jest, jest, jest! Uff, jaka ulga, nie wyskoczył w czasie lotu. A na lotnisku już czekali nasi dzielni policjanci, którzy gotowi byli użyć siły (a może nawet kajdanek zespolonych, które stały się synonimem uśmiechniętej Polski) wobec Zbigniewa Ziobry, który właśnie wylądował. Zresztą sam zainteresowany poinformował wszem i wobec, że przyleci właśnie tym rejsowym samolotem. Ale sukces policji jest niezaprzeczalny, bo przecież mogli pomylić pasy startowe. Niestety, min. Ziobro się nie szarpał, nie krzyczał, oporu nie stawiał, ot spokojnie wsiadł do „suki” i pojechał pod konwojem do Sejmu, gdzie obradowała nielegalna komisja ds. Pegasusa.
Tym razem komisja nie uciekła i nie zostawiła świadka w nieutulonym żalu. Kolejny sukces. Zresztą nie wiem, czy szanowni czytelnicy zauważyli, Warszawa – w tym dniu – została obstawiona setkami policjantów, którzy mieli wypatrywać min. Ziobry, gdyby ten pojawił się w innym miejscu, niż na lotnisku, gdzie zapowiadał, że się pojawi. Cudowna, koronkowa operacja stołecznego garnizonu policji, która musiała kosztować nas (podatników) dziesiątki tysięcy złotych i nadszarpnąć wizerunek policji, która gania za… nie za złodziejami, ale za byłym ministrem sprawiedliwości, który gonił za złodziejami.
Później było już tylko gorzej. Gdyby – na komisji – poseł Zembaczyński zrobił szpagat poprzeczny (proszę to sobie wyobrazić, bo ja nie jestem w stanie) – byłoby o czym pisać. Ale nie, szpagatu nie wykonał. Gdyby poseł Sroka założyła głębszy dekolt – być może można byłoby sytuację opisać w interesującym mężczyzn podtekście. Nic z tych rzeczy. Cała reszta komisji utonęła w mrokach anonimowości. Flaki z olejem. Nic się nie działo, jak w polskim filmie. Miały być dramaty, zwroty akcji, może nawet jakiś dreszczowiec. A tu… cisza. Krzesła skrzypią, muchy latają, a jedynym punktem programu była walka przewodniczącej z długopisem. Dreszczowiec. Tyle się spodziewaliśmy, a wyszliśmy z poczuciem, że największą atrakcją było to, że kawa była za darmo. Darmo jak darmo – w końcu, to my (podatnicy) za to zapłaciliśmy. Osiem godzin siedzenia – 0 minut akcji. Nie na taki film kupiłem bilet! Wiem, że to nieładnie, ale zasnąłem w połowie przesłuchania. Być może coś mnie ominęło, ale nie podejrzewam. To tak dalej trwać nie może, albo poseł Sroka dostanie pejcz, albo ja się z oglądania wypisuję.