Wtedy, przed 85 laty, też był ten czas: gdy dzień zasypia wcześnie, świt budzi się późno, wiatr i chłód biorą w swoje posiadanie pola i lasy, a ludzie tulą się do pieców, koców i do siebie. Gdy płatki śniegu tańcem wypełniają krótkie istnienie – a niebo daje ziemi głęboką czerń, brylanty gwiazd – i nadzieję. I wtedy też, tak jak dziś, ludzie czekali na Dziecinę.
Był Adwent. „ Wianek Maryi” – zbiór nabożeństw i pieśni z lat trzydziestych – mówi: „Adwent zaczyna się w niedzielę, która bliższa jest św. Andrzeja, a jeżeli Święty Andrzej w niedzielę przypadnie, to wtenczas się i Adwent zaczyna”. W 1939 roku – o czym też donosi wspomniany modlitewnik – Święty Czas rozpoczynał się 3 grudnia. Ale jakże inny był niż w poprzedzających go latach. Jak bardzo inny…
Gospodynie ogarniała trwoga. Nie o to, czy galareta od ryby zastygnie, czy makowiec pięknie wyrośnie – ale o to, czy syn, mąż, ojciec, brat – wrócą do domu. Czy żyją. W beletryzowanym zbiorze rodzinnych przepisów z XX wieku czytamy: „Ciasto na piernik dojrzewający musi dojrzewać nie krócej niż 5 tygodni, więc najlepiej zagnieść je w drugim tygodniu listopada, najpóźniej po święcie niepodległości”. Wtedy, w 1939, nad niejedną piernikową misą otarto ukradkiem łzę. I niejedno niewieście serce skrywało w sobie pytanie: jak czekać na Dziecinę, skoro wokół tylko strach, cierpienie i śmierć. A czekać trzeba. I zrobić wszystko, jak należy.
I był ktoś, kto też – jak inni – czekał. Kto tęsknił za ciepłem domowej kuchni, blaskiem gwiazd i radością rodzinnej choinki. Kogo też – jak wszystkich – urzekało piękno i groza zimy. I kogo karmiło nadzieją grudniowe niebo. Ktoś, kto jako Prezydent Stolicy w dniu 25 września wypowiedział do mieszkańców Warszawy pamiętne słowa:
„Chciałem, żeby Warszawa była wielka, byłem przekonany, że nią będzie. Moi współpracownicy i ja szkicowaliśmy plany wielkiej Warszawy i Warszawa jest wielka! Została nią prędzej niż myśleliśmy. Nie 50 lat, nie 100, ale dziś, kiedy do was mówię. Widzę ją przez okno w całej jej wielkości i chwale, otoczona chmurami dymów, czerwona od ognia pożarów, wspaniała, nie do opisania – Warszawa walcząca!”.
Dwa dni później, 27 września, został aresztowany. Nie uciekł, chociaż mu radzono, nawet kazano. Podjął decyzję, że będzie do końca tam, gdzie jego miejsce: w warszawskim ratuszu. Przewieziony na Pawiak, zamordowany – jak ustalił IPN – pomiędzy 21 a 23 grudnia 1939 roku.
Żaden czas nie jest dobry aby popełnić zbrodnię. Mordercy prezydenta Warszawy Stefana Starzyńskiego wybrali ten czas, aby jeszcze bardziej bolało – rodzinę, warszawiaków, polski naród. I bolało.
Ale każdy czas jest dobry, aby złożyć ofiarę.
Pan Prezydent do końca zachował się jak trzeba.