Każdy szef dobiera sobie współpracowników, z którymi dobrze się czuje, których darzy pełnym zaufaniem, a co ważne powinni być to ludzie ze wszech miar kompetentni, którzy swoją wiedzą i doświadczeniem wesprą pryncypała. Nie inaczej musiało być w omawianym przypadku, bo i ministerstwo zacne, a i w godnym mieści się budynku (Pałac Potockich). Na czele owej znakomitej instytucji stoi p. Marta Cieńkowska (Polska 20/50), ministra. Ministra posiada na stanie aż pięciu doradców! Nie czepiajmy się liczb, wszak ważna jest jakość! No i w końcu na biednego nie trafiło, skoro jesteśmy już 20 gospodarką świata, to i dziecięciu doradców mogłoby być w sam raz!
Jeden z doradców (niech nam będzie wolno zdradzić jego imię: Przemysław) jest…fryzjerem i towarzyszył ministrze (ja tam wolę: ministrantce) podczas inauguracji konkursu chopinowskiego. Na profilu w mediach społecznościowych p. Przemysław przedstawia się jako „właściciel i dyrektor generalny” jednego z warszawskich salonów fryzjerskich. Też znam jedną taką panią dyrektor generalną, ale p. Justyna po 10 godzin dziennie stoi nad klientami: strzyże, myje i rozgrzesza – po licznych „spowiedziach”. Także później, to już pada – jak sama mówi – na pysk i nie ma siły na cokolwiek, że już o doradzaniu nie wspomnę.
I zewsząd odezwały się głosy malkontentów: że jak, że co, że za co, a po co? Chwileczkę, chwileczkę, widocznie pan Przemysław wie, z której strony uczesać władzę, zrobić trwałą ondulację na temat „nowoczesnego kultury”. Przecież każdy, który czuł się na siłach mógł pójść do ministerki Cienkowskiej i mógł złożyć aplikację! Jak się nie chciało, jak się nie wierzyło we własne siły, to teraz nie można mieć pretensji do p. Przemka, któremu się chciało i który jest – wszystko na to wskazuje – wierzący.
Instytucja doradców stara jest jak świat. Kto nie oglądał filmu „300″, niech pierwszy rzuci kamieniem. Przypomnę, że obraz Zacka Snydera opowiada w bitwie pod Termopilami. Przed bitwą król Leonidas idzie do świątyni, gdzie żyją Pytie – kapłanki wyroczni delfickiej, które pełniły wówczas rolę doradczyń politycznych, coś jak p. Przemek. Wierni przychodzili do nich po porady dotyczące ważnych decyzji. Choć ich przepowiednie były zazwyczaj nieco enigmatyczne (żeby nie powiedzieć – pokręcone), miały ogromny wpływ na postępowanie ówczesnych władców. Także p. Przemku, nic wprost a ewidentnie dookoła, w czym (przyjemniej tak się mi wydaje) jest pan mistrzem, albo nawet miszczem, o czy na końcu.
Inny krzyczą, że pani ministerka nie miała prawa, że tak się nie godzi, że to nadużycie władzy. A czepcie się tramwaju albo nisko lecącego myśliwca! Jeżeli cesarz Kaligula mógł swojego ulubionego konia Incitatusa mianować senatorem, to w czym my jesteśmy gorsi? Przypomnę tylko – o czym delikatnie wspomniałem już na wstępie – że jesteśmy dwudziestą gospodarką świata! I cesarz Kaligula dał swojemu senatorowi własny marmurowy boks, purpurowe derki, złote stołki i służbę składającą się z ludzi opiekujących koniem. I tego wszystkiego p. Przemek nie ma! Nie ma pan, prawda p. Przemku, że nie ma? Historycy podkreślają, że choć prawdopodobnie koń nigdy faktycznie nie zasiadł w senacie, opowieść przetrwała jako symbol władzy absolutnej, ekstrawagancji i lekceważenia instytucji.
I tak przy okazji, pragnę p. Cińkowską poinformować, że znam znakomitą fryzjerkę z Kaszub, która się panią czule zaopiekuje, a nie tylko niemiecki garnek na głowę i heja wio maszynką! Włosy to taki trawnik – tyle że bardziej wymagające. Jeżeli p. Przemek panią strzyże, to nie jest to dobra rekomendacja, no nie jest. Ale czy ja się znam?