„Jestem przerażony”, „to jest przerażające” – w wersji łagodniejszej, pewnie po zażyciu neospasminy – straszne, „przeraża mnie to” itd., itd. To nie moje ekspresje, tylko cytaty z „uznanych” dziennikarzy, ekspertów, polityków i generalnie znawców światowych tematów, zasłyszane w radiu i Internecie w ciągu ostatnich dwóch dni.
A co tak tych wszystkich „wybitnych” komentatorów przeraziło? Ano, jak łatwo się domyślić, treść i atmosfera rozmowy telefonicznej prezydenta Trumpa (USA) z prezydentem Putinem (FR).
Lęki te podbiło oświadczenie Pete’a Hegsetha – sekretarza obrony w rządzie prezydenta Trumpa dotyczące marnych perspektyw dla Ukrainy. Tak na marginesie, ten 45-letni polityk (PH) ma stopień majora Wojsk Lądowych Gwardii Narodowej i jest weteranem wojny w Afganistanie i Iraku, co dość jaskrawo kontrastuje z życiorysami wszystkich naszych ministrów obrony w całym 35-leciu III RP, z których żaden (!!!) nie był w wojsku i nie przeszedł szkolenia wojskowego.
Wracając do tej zbiorowej traumy, to poza groteskowością i absurdalnością większości ocen i wypowiedzi, należy zauważyć, że postawy te wynikają z głębokiego rozczarowania faktem, iż rzeczywistość polityczna nie chce być taka, jak uprawiana przez te środowiska wieloletnia propaganda.
Widać, że wszyscy oni są – nieuświadomionymi lub wręcz przeciwnie, w pełni świadomymi – dziećmi tow. Marksa (Karola, nie Groucho) i wyznawcami jednego z jego praw dialektyki, które mówi: „Skoro fakty przeczą teorii (w tym przypadku propagandy), to tym gorzej dla faktów.” Ale w ten sposób ujawniają z jednej strony pewne osobnicze ograniczenia, jakby powiedział słynący z elegancji słowa mój śp. Profesor, z drugiej – kompletną nieprzydatność do opisywania rzeczywistości i prognozowania przyszłości.
Pikanterii dodaje fakt, że prawie wszyscy ci zatroskani ludzie mają wykształcenie (a nawet cenzus) akademickie o profilu humanistycznym (nauki społeczne). Widać, w stresie wywołanym ww. informacjami zapomnieli, że podobne zmiany geopolityczne, których jesteśmy teraz żywymi świadkami, miały już wielokrotnie miejsce. I tak: w 1815 r. (Kongres Wiedeński), 1878 r. (Kongres Berliński), 1919 r. (Traktat Wersalski), 1945 r. (Konferencja Poczdamska poprzedzona Konferencją Jałtańską), 1985–1990 (pięć konferencji od Genewy do Moskwy).
Zatem wszystko już było i dlatego historia jest tak pasjonującą dyscypliną, tylko trzeba chcieć ją studiować bez ideologicznego zacietrzewienia.
A co tak naprawdę się wydarzyło? Otóż stało się to, co było nieuniknione z punktu widzenia gry politycznej, w której liczą się tylko twarde interesy, a nie sentymenty i chciejstwo.
Stany Zjednoczone, w najlepiej pojętym własnym interesie, muszą w jakiś sposób przekonać Rosję, żeby ta choć na trochę zwolniła tempo coraz większego zakolegowywania się z Chinami, a przy okazji z Iranem i Koreą Pn. I to jest cała tajemnica motywów, którymi kieruje się administracja Trumpa.
Szczęśliwie tym razem, po raz pierwszy od 250 lat (początek to nieszczęsna Konfederacja Barska 1768–1772), to nie my i nasz kraj staniemy się kozłem ofiarnym złożonym na ołtarzu rywalizacji wielkich mocarstw. Widać opatrzność, bo przecież nie nasi „umiłowani przywódcy” wysłuchała naszych modłów i oszczędziła nam tego „honoru” umierania „za wolność naszą i waszą”, a jak się później okazywało – głównie za waszą.
W tej sytuacji rodzi się pytanie: czy i jeżeli tak, to kiedy nastąpi opamiętanie?
Tutaj niestety nie jestem optymistą (wbrew własnej naturze), gdyż obserwowana histeria „polskiej elity intelektualnej” ma silne wsparcie u podobnych filutów w Unii Europejskiej.
W dodatku tych samych brukselskich filutów, którzy z dumnych krajów i narodów europejskich, które zbudowały cywilizację, kulturę i gospodarkę świata, uczynili pariasów i pośmiewisko już nie tylko dla Amerykanów (choć ci też mają swoją Partię Demokratyczną), ale nawet Hindusów i Chińczyków.
Zdaje się, że potrzebny jest jeszcze jeden lub nawet dwa kubły zimnej wody, żeby nastąpiło otrzeźwienie i przywrócenie zdolności do poprowadzenia polityki realnej w tak dynamicznie zmieniającym się świecie.