III RP jest krajem zasadniczo bezpiecznym. Jeszcze. Piszę jeszcze, bo za furtą stoją lekarze i inżynierowie „szukający swojego miejsca na ziemi”. Od czasu do czasu mieliśmy jakiś „zamach”, ale piszę w cudzysłowie i nieco z zażenowaniem, bo „zamachy” były na miarę możliwości „zamachowców”. Więcej dymu niż ognia…
Podczas oficjalnych obchodów Dnia Wyzwolenia w holenderskim Haarlemie doszło do groźnie wyglądającego incydentu z udziałem premiera Donalda Tuska – pisze niemiecki „Fakt”. W trakcie uroczystości z tłumu demonstrantów w stronę szefa polskiego rządu została rzucona świeca dymna, która upadła tuż przy jego nogach. Premier został wyprowadzony przez ochronę, a miejsce zdarzenia zabezpieczyły służby. ŚWIECA DYMNA! — Rzut był celowy i wymierzony w premiera – nie mam co do tego wątpliwości — stwierdził Jerzy Dziewulski, były antyterrorysta z PRL, prywatnie człowiek miły – taki dziadek Dobra Rada (wicie rozumiecie a u nas w ludowej partyzantce to się dopiero działo). Widocznie ma wgląd w jakieś ważne, a holenderskie papiery.
„Jaka wizyta, taki zamach”, że posłużę się już niemalże kultowym cytatem „Gajowego”, czyli Bronisława Komorowskiego, podówczas marszałka Sejmu, a później głowy państwa, który w ten sposób skwitował wydarzenia z 2008 roku. Wtedy to na górskiej drodze w Gruzji prowadzącej do granicy z Osetią Południową oddano serię strzałów w stronę konwoju wiozącego prezydentów Polski i Gruzji. „Jeśli to był zamach, to powiedziałbym: jaka wizyta, taki zamach. No, bo nie trafić z 30 metrów w samochód, to trzeba ślepego snajpera” – oświadczył Komorowski martwiąc się (w tym kontekście) o relacje polsko-rosyjskie. „Szybkie oskarżenie strony rosyjskiej (śp. Lech Kaczyński) – nie wiadomo, na podstawie jakich przesłanek – niewątpliwie ma i będzie miało wpływ na sytuację polityczną w relacjach między Polską a Rosją”. Zamach, nie zamach, ale że towarzystwo z Kremla zmarszczy brwi, ot taka niemiła sprawa (wydarzenie można zobaczyć tutaj: link). Nie żadna świeca dymna, a seria strzałów…
Przypomnijmy incydent z lipca 2013 r., kiedy to podczas wizyty Komorowskiego dla upamiętnienia 70. rocznicy Zbrodni Wołyńskiej młody mężczyzna poklepał go po ramieniu ręką, w której trzymał jajko. A jajko było na miękko. Został natychmiast powalony na ziemię przez ochronę i zatrzymany przez milicję. „To była najmniejsza z wpadek ochrony, jaką można sobie wyobrazić, i to jeszcze na gościnnych występach, gdzie nie jest się gospodarzem. Gdyby w imię polityki pojednania z sąsiadami, w tym wypadku z sąsiadem ukraińskim, trzeba by zaryzykować i tuzin jajek, zaryzykowałbym, że tak powiem, z uśmiechem” – mówił ówczesny prezydent. Co by nie powiedzieć prezydent Komorowski podszedł do „zamachu” na miękko. Bo i jajko – jako się wcześniej rzekło – również było nieugotowane.
Przejdźmy teraz do sytuacji z 8 marca 2015 r., kiedy to na Rynku Głównym w Krakowie doszło do tzw. Zamachu Taboretowego (poważna sprawa, niemal tak poważna jak świeca dymna Tuska). Wówczas to nasz „Gajowy” prowadził niezwykle udaną acz w efekcie przegraną kampanię prezydencką. Wówczas to niejaki pan Marek Majcher zwyzywał prezydenta Komorowskiego, jak Kargul Pawlaka, po czym (stojąc w tłumie) podniósł taboret. Został natychmiast zatrzymany przez nasze dzielne służby pod zarzutem usiłowania dokonania zamachu. Także poszli z grubej rury. Sprawa przed sądem padła – jak nie przymierzając – Czesiek przed drzwiami własnego mieszkania, wracając o piątej nad ranem, po niezwykle udanym spotkaniu z kolegami i koleżankami z pracy.
Pamiętam rozmowę z Włodzimierzem Cimoszewiczem, byłym premierem, który na pytanie po co tylu ochroniarzy krąży wokół polskich polityków, po chwili zastanowienia odpowiedział (cytuję z pamięci): Nie wiem! – Ale skoro są, to chyba istnieje jakieś zagrożenie – dodał. Mamy chyba wyraźny przerost formy nad treścią.