Pytanie postawione w tytule zdaje się być pytaniem retorycznym. Tylko, czy ta smutna prawda dociera już nawet nie do szerszej publiczności, ale choćby do polityków odpowiadających za finanse publiczne oraz za świadczenie tych usług, do których rządzone przez nich państwo zobowiązało się wobec własnych obywateli?
A zobowiązanie to nie jest gestem dobrej woli „miłosiernego Samarytanina”, w której to roli lubują się obsadzać nasi „umiłowani przywódcy”, tylko „psi obowiązek”, za który słono płacimy (w podatkach i parapodatkach) – w przypadku tzw. ochrony zdrowia jest to blisko 300 mld zł rocznie!
Ale, oczywiście jak wiemy, nie jest to głównym, czy choćby ważnym zmartwieniem rządzących „naszym nieszczęśliwym krajem”. Ostatecznie, parafrazując klasyka, „rząd się sam wyleczy” (w oryginale: „rząd się sam wyżywi”) w klininkach i sanatoriach rządowych.
Dzielni parlamentarzyści, ich rodziny i powinowaci, no może jeszcze wąskie grono „przyjaciół królika”, również. Patrząc na sposób wydawania pieniędzy publicznych, które w istocie są pieniędzmi podatników, trudno oprzeć się wrażeniu, że sytuacja coraz bardziej upodabnia się do tej z XX-lecia międzywojennego. Towarzystwo się bawi (w czym celowała Warszawka kapitalnie sportretowana przez Tadeusza Dołęgę–Mostowskiego w „Karierze Nikodema Dyzmy”), a suweren stoi w niekończących się kolejkach do funkcjonariuszy NFZ-tu.
Bardzo dobrą ilustracją tego stanu rzeczy były „Igrzyska Wolności” zorganizowane w Łodzi (mieście zadłużonym po uszy) w dniach 24–26 października br. Zaproszono na nie m.in. George Clooney’a (swoją drogą mojego rówieśnika) – pierwszoplanową gwiazdę Hollywood 'u, którego wizyta kosztowała ok. 1/3 budżetu rocznego średniej wielkości szkoły podstawowej, a jego prywatny Jett – podczas lotu tam i z powrotem – wyemitował tyle „zabójczego” CO2, ile przez całe życie nie wyjeździ przeciętna polska rodzina swoim kilkunastoletnim dieslem (ekwiwalent ok. 900 000 km !!!).
W związku z tym proponuję zmienić nazwę na: „Igrzyska próżności i hipokryzji”. Będzie bliższa prawdy.
Wracając do głównego tematu. Swego czasu Janusz Korwin–Mikke trafnie zauważył, że jak człowiek jest chory, to nie woła: „dajcie mi pracownika Ministerstwa Zdrowia, NFZ, czy Wydziału Zdrowia Urzędu Miasta”, tylko prosi o pomoc lekarza lub pielęgniarkę.
Obecna, skrajnie zbiurokratyzowana – i jak doświadczamy na co dzień – niewydolna struktura tzw. państwowej służby zdrowia, znakomicie wydłuża drogę pacjenta do lekarza, czyniąc ją często ostatnią drogą (w tzw. pandemii CV19 było to udziałem blisko 250 tys. Polaków).






