„10 lutego 1940 roku rozpoczęła się pierwsza masowa deportacja Polaków na Sybir, przeprowadzona przez NKWD. W głąb Związku Sowieckiego wywieziono około 140 tys. obywateli polskich. Wielu umarło już w drodze, tysiące nie wróciły do kraju. Wśród deportowanych były głównie rodziny wojskowych, urzędników, pracowników służby leśnej i kolei ze wschodnich obszarów przedwojennej Polski.
Pierwsza wywózka rozpoczęła się w nocy z 9 na 10 lutego 1940 roku. Sowieci przygotowywali się do niej bardzo starannie. Podczas jednej z narad poprzedzających akcję stwierdzono, że będzie to „ogromna, odpowiedzialna praca wymagająca wielkiej uwagi i poważnego podejścia oraz bezwzględnej mobilizacji sił i możliwości”. Jej celem stali się osadnicy cywilni i wojskowi oraz pracownicy służby ochrony lasów i ich rodziny – w sumie ok. 140 tys. osób.”
A poniżej jedna z historii, które wydarzyły się wtedy, tam daleko, na wschodzie, na „nieludzkiej” ziemi, jak to określił kiedyś Józef Czapski. Historia z rodzinnych wspomnień, która przywołuje krótką chwilę i mały fragment losu, jaki zgotował ludziom (a dzieciom szczególnie), system komunistyczny. System, który nazywał siebie „najlepszym z ustrojów”.
Syberyjskie jabłko
To było również tam, na Uralu*. Nad rzeką Wiatką, która płynęła przez wieś Byz. Chłopiec pasł kozę. Miał osiem a może dziesięć lat. Teraz już nie wiadomo. Chłopców w wieku powyżej 12 lat zabierali do Komsomołu i wywozili do pracy na daleką Syberię. Więc ich rodzice, aby tego uniknąć, odejmowali rok albo dwa przy podawaniu daty urodzenia. Po wielu latach, już w Polsce, wynikła z tego zabawna sytuacja. Przy porównywaniu dokumentów okazało się, że różnica wieku pomiędzy starszym bratem a młodszą siostrą wynosi tylko 3 miesiące. Dziewczęta w mniejszym stopniu niż chłopcy zagrożone były tą komsomolską deportacją.
I tego dnia, tam nad Wiatką, chłopiec pasł kozę. Była już jesień. Koza pasła się spokojnie na miedzy, ciągnąc za sobą sznurek. Przedtem, gdy w domu pojawiła się koza a chłopiec był mniejszy, ten koniec sznurka jego mama obwiązywała wokół pasa. Żeby koza nie uciekła. Teraz już nie było takiej potrzeby. Był na tyle duży, że mógł kozę dogonić i złapać, gdyby chciała uciec.
Pasanie kozy dla chłopca w wieku 8 – 10 lat, to nie jest zbyt atrakcyjne zajęcie. Ale od czasu jak koza była w domu, to było też mleko. A to robiło różnicę. Bo przedtem mleka nie było. To znaczy było, ale nie dla wszystkich. Tylko mleko z piersi dla małej siostry, która urodziła się już tutaj, na Byzu. I ich mama, idąc na cały dzień do pracy na kołchozowe pola, zostawiała to mleko w garnuszku, na parapecie okna. Zostawiała z przykazaniem, że jak siostra będzie głodna i będzie płakać, to on ma ją tym mlekiem nakarmić. Ale tam na Uralu wszyscy byli głodni. On też. I to mleko, stojące w garnuszku, na oknie, stanowiło pokusę, której głodne sześcioletnie dziecko nie mogło się oprzeć. I zdarzało się, że zamiast dać siostrze, tak jak mama kazała, sam wypił. A siostra płakała. I słysząc ten płacz miał wyrzuty sumienia. Zazwyczaj ludzie nie pamiętają smaku mleka matki. On ten smak zapamiętał na całe życie. To mleko było słodkie.
Niedaleko miedzy, na której byli razem z kozą, rosła jabłoń. Koza pasła się spokojnie a na jabłoni, mimo że była już późna jesień, wisiało jeszcze jabłko. Jedno i wysoko. Długo rzucał patykami. W końcu, za którymś razem, trafił i jabłko spadło.
Teraz też był głodny, ale jabłka nie zjadł, tylko schował je do kieszeni. Żeby zanieść je do domu, siostrze, która kiedyś płakała z głodu a mleka w garnuszku na parapecie okna już nie było. Chęć zadośćuczynienia za tamtą winę nie pozwoliła mu zjeść tego jabłka. Mimo, że był głodny a jabłko pachniało. Trzymał je nadal w kieszeni, aby dać siostrze, gdy będzie już w domu.
Ale o tym jabłku, które trzymał w kieszeni, wiedzieli jeszcze inni. Tam na Byzu mieszkali nie tylko zesłańcy z Polski. Tam byli również Ukraińcy, Tatarzy a także miejscowi Rosjanie i miejscowe, rosyjskie dzieci. Dla dzieci polskich zesłańców ich rosyjscy rówieśnicy to były „pacany”. Dzisiaj to określenie wydaje się nie na miejscu, ale wtedy i tam, nikt nie myślał o tym, aby nie urazić czyichś narodowych uczuć. I te „pacany”, czyli kilku miejscowych rosyjskich chłopaków widziało, jak strącił jabłko. I zobaczyli też, że tego jabłka nie zjadł tylko schował do kieszeni. Oni też byli głodni.
Bronił się i krzyczał, gryzł i kopał. Ale było ich kilku i byli więksi, i silniejsi. I do domu przyszedł bez jabłka dla siostry. Gdy, po wielu latach, niedługo przed śmiercią, wspominał tamten straszny czas, w jego głosie jakby dało się słyszeć żal i usprawiedliwienie. Że nie udało mu się odkupić swojej „winy” wobec siostry, tym jabłkiem, które chciał jej przynieść.