My tu sobie świętujemy, a na świecie dzieją się rzeczy ważkie. W czasie, kiedy łamaliśmy się opłatkiem, kilku czołowych zamordystów z Unii Europejskiej dowiedziało się, że nie wjadą na teren Stanów Zjednoczonych. Zdaje sobie sprawę, że ich to gila, bo jak tylko UE znormalizuje relację z Rosją – wyjadą sobie na wyciszające wakacje na uroczą Riwierę Krymską. Ale co się takiego stało?
Otóż Departament Stanu USA nałożył zakaz wjazdu na byłego komisarza UE Thierry’ego Bretona oraz czterech liderów organizacji pozarządowych z Wielkiej Brytanii i Niemiec. Jak oceniono, mieli „zmuszać amerykańskie platformy do cenzurowania amerykańskich punktów widzenia”. BBC informuje, że wszyscy oni zostali określeni mianem „radykalnych aktywistów”, którzy mają prowadzić działania zmierzające do wprowadzenia cenzury. Na liście sankcyjnej – jak już wcześniej wspomniałem – znalazł się Thierry Breton, pomysłodawca unijnego rozporządzenia o usługach cyfrowych (DSA), które działa w UE od lutego 2024 r.
A teraz uwaga drodzy czytelnicy – będzie nie lada niespodzianka. Ponad miesiąc temu polski Sejm przyjął nowelizację ustawy o świadczeniu usług drogą elektroniczną, która ma wdrożyć unijne wymogi DSA (za to właśnie otrzymali bana unijni zamordyści) do polskiego porządku prawnego. Projekt przeszedł już przez Senat, który wprowadził do niej poprawki, m.in. możliwość zaskarżenia decyzji o blokowaniu treści do sądu. Ustawę musi teraz ponownie zaakceptować Sejm, a następnie trafi ona do prezydenta, który już zapowiedział, że ustawę najprawdopodobniej zawetuje.
Tak więc prezydent Nawrocki do USA jednak wjedzie! Czy towarzysz marszałek Czarzasty wjedzie do USA – tego nie wiem, ale zawsze będzie mógł wypocząć na Krymie, wśród innych czerwonych europejskich towarzyszy.
Całą sytuacja dotyczy napięcia starego jak świat, a więc pokusy władzy: która marzy o obywatelu mówiącym to, co wolno, myślącym to, co wypada, a najlepiej jeszcze gdyby był wdzięczny, że w ogóle może oddychać bez pozwolenia urzędu. Unia Europejska, która przez dekady pouczała resztę świata o wolności słowa, prawach człowieka i tolerancji, nagle odkryła, że wolność słowa jest dobra, ale tylko do momentu, w którym ktoś powie coś nie tak.
A „nie tak” – jak wiemy – jest pojęciem elastycznym niczym kręgosłup Donalda Tuska. Dziś chodzi o „dezinformację”, jutro o „mowę nienawiści”, pojutrze o „zagrożenie dla demokracji”, a pojutrze jeszcze o „brak wrażliwości”, bo każda z 56 płci (chyba, że jest już ich więcej) ma prawo do czegoś tam. Katalog grzechów nigdy nie stoi w miejscu, bo rewolucja raz puszczona w ruch pędzi ku swojemu przeznaczeniu.
Amerykanie, ze swoim topornym przywiązaniem do Pierwszej Poprawki (władza publiczna nie może ograniczać wypowiedzi – nawet ostrych, niepopularnych czy głupich oraz że rząd nie może cenzurować ani kontrolować mediów), spojrzeli na to i powiedzieli: STOP.
A my? My, jak zwykle, stoimy w rozkroku. Z jednej strony Bruksela, która mówi: „wdrażajcie, bo procedura”, z drugiej Waszyngton, który mówi: „uważajcie, bo cenzura”. Pomiędzy nimi polski parlament i prezydent Nawrocki, który zapowiada weto, bo – być może – przeczytał coś więcej niż streszczenie na jednej kartce.
I tak to się kręci, drodzy państwo. Jedni dostają bana na wjazd do USA, drudzy marzą o Krymie, trzeci o Brukseli, a czwartym wmawia się, że to wszystko dla ich dobra. A wolność słowa? Wolność słowa jak była niechcianym dzieckiem elit, tak nim pozostanie – tolerowana, dopóki siedzi cicho.
Święta miną, opłatek odłożymy na „za rok”, choinki wylądują na śmietnikach, a ustawy, rozporządzenia i zakazy zostaną. I tylko felietonista może sobie pozwolić na luksus powiedzenia: uważajcie, bo jak już raz oddacie knebel, to oddacie go na zawsze!







