Zaczęło się od listu Wajdy!
10 kwietnia 2010 r. (pamiętam, była sobota) przyszedł do mnie (a ja jeszcze rano w betach) pracownik gospodarstwa – Litwin z pochodzenia – i powiedział swoim śpiewnym wschodnim akcentem: Panie Henryku, mam niedobre wieści. Samolot z prezydentem rozbił się w Rosji.
I właściwie całą sobotę spędziłem przed telewizorem, aż w końcu przekazano informację, że wszyscy pasażerowie TU-154 nie żyją. Wcześniej była jeszcze jakaś nadzieja, bo na początku mówiono o nielicznych ofiarach… Natomiast kilka dni później poszedłem do miejscowego sklepu i tam od sprzedawcy usłyszałem: Kaczka nam się spaliła! Przyznaję, na początku „nie załapałem” o co chodzi, jaka kaczka i dlaczego kaczka się spaliła, bo przecież żadnej kaczki nie zamawiałem. Dopiero gdy wyszedłem ze sklepu zrozumiałem, że mówił o prezydencie Kaczyńskim. Ten prosty i uczynny człowiek, z którego pomocy wielokrotnie korzystałem, powiedział coś, czego sam nie wymyślił. Musiał gdzieś to usłyszeć, przeczytać i na zasadzie „podaj dalej” trafiło to do mnie. Prezydent Kaczyński nie miał dobrej prasy we własnej ojczyźnie, ale nie spodziewałem się (przyznaję, to przekraczało moją ograniczoną wyobraźnię), że to co dzisiaj nazywamy „przemysłem pogardy” może tak błyskawicznie wydać tak zatrute owoce, a jad szybko i boleśnie rozleje się po tkance społecznej. Później było już tylko gorzej. Zaczęło się od listu Andrzeja Wajdy, który zaprotestował przeciw decyzji o pochowaniu prezydenta RP Lecha Kaczyńskiego i jego żony Marii na Wawelu. Była to, że przypomnę – jego zdaniem – „wysoce niefortunna decyzja”. List ten wywołał całą serię niezwykle destrukcyjnych dla wspólnoty wydarzeń, o których nawet nie chcę dzisiaj wspominać. To co mnie wówczas uderzyło, to młodzież, która masowo wystąpiła przeciwko tradycji, religii i obyczajom, za które ich ojcowie i dziadkowie musieli walczyć całymi pokoleniami, nierzadko poświęcając zdrowie, życie, majątek. Oni to – jednym ruchem – przekreślili. Mam nadzieję, że dla wielu z nich był to akt jednorazowy i nieprzemyślany, i że w późniejszym wieku – patrząc wstecz – zawstydzili się nad tym, w czym brali udział w kwietniu 2010 r. Mam taką nadzieję…
Dzisiaj „widzę” te obrazy w okrzykach: „zadzwoń do brata”, które sejmowy motłoch kieruje w stronę Jarosława Kaczyńskiego. Ludzie inni, miejsce jakby nie to samo, a odór jak z tamtego szaletu. (Henryk Piec)
Smutek na odległość
10 kwietnia 2010 roku, będąc w Irlandii, dowiedziałam się o katastrofie smoleńskiej z Internetu. Pamiętam, jak ogarnął mnie głęboki smutek i niedowierzanie, gdy czytałam pierwsze doniesienia. Nie byłam w Polsce, nie widziałam reakcji ludzi na ulicach, ale nawet przez ekran komputera czułam ciężar tej tragedii. Myślałam o rodzinach, które w jednej chwili straciły swoich bliskich – współczucie ściskało mi serce, choć nie mogłam w pełni pojąć ogromu ich bólu.
Początkowo skala tej straty wydawała mi się abstrakcyjna, jakby umysł nie chciał przyjąć takiej prawdy. Wszystko zmieniło się, gdy natknęłam się na zdjęcie – jeden wielki bilbord z twarzami wszystkich ofiar. Wtedy to do mnie dotarło. Każda z tych osób miała swoje życie, marzenia, plany, a teraz pozostały po nich tylko fotografie i pustka w sercach tych, którzy ich kochali. Smutek, który we mnie narastał, był cichy, ale przejmujący – jak echo odległej żałoby, która mimo tysięcy kilometrów dzielących mnie od Polski, znalazła drogę do mojego serca.
Jeszcze smutniej robiło mi się, gdy przeglądałam komentarze w sieci. Czytałam głupie, czasem okrutne wypowiedzi ludzi, którzy nie byli zwolennikami opcji politycznej związanej z ofiarami. Gdzie podziało się człowieczeństwo w nas? Czy naprawdę polityka to coś, co daje nam prawo do odzierania zmarłych z godności? Te słowa raniły, jakby ktoś celowo sypał sól na świeżą ranę. Czułam smutek nie tylko nad losem ofiar, ale i nad tymi, którzy nawet w takim momencie nie potrafili zachować się jak ludzie. Ta tragedia ujawniła nie tylko stratę, ale i to, jak łatwo potrafimy zapomnieć o szacunku, gdy górę biorą podziały. (Anna Najemnik)
Pod cudzym niebem
W sobotę czas płynie inaczej. A tego dnia – była sobota. Rodzinno – towarzyski wypad na pływalnię. Dziecko z przyjaciółmi skakało w wodzie – a ja siedziałam na brzegu i leniwie szykowałam się, by sforsować kolejne długości.
Zadzwonił telefon. Nie uwierzyłam. Bo jak uwierzyć, że samolot rozbił się i nie żyje Prezydent? Wróciliśmy do domu. Wszystkie odbiorniki zostały włączone. A więc jednak. I przeszywająca serce na wylot myśl: co teraz będzie z Polską?!
Po kilku godzinach emigracyjna, weekendowa placówka oświatowa, której jesteśmy częścią, rozpoczęła przygotowania. Niedzielne spotkanie miało być inne niż wszystkie dotąd. Trzeba było stworzyć zaplecze, aby uczniowie, rodzice i nauczyciele byli razem. I najgodniej jak tylko możliwe uczcili pamięć… tych, którzy kilka godzin wcześniej lecieli, by uczcić pamięć innych Poległych: polskich elit zamordowanych w Katyniu. Wszyscy oni byli po tamtej stronie ciszy – a naszym udziałem były łzy, czarne wstążki wpięte w biało-czerwone barwy – i bezradne pytania. Tylko wiara ratowała przed rozpaczą i szaleństwem.
Mieszkaliśmy w małym miasteczku, w kamienicy przy rynku. W sobotę 10 kwietnia w popołudniowych godzinach zadzwoniła znajoma – pochodząca z Polski, z której córką lubił bawić się nasz syn. Zaproponowała wspólne wyjście na roztańczone w centrum miasta karuzele. Spytałam czy nie wie, co się stało. Wiedziała, ale nie widziała powodu, by narodowa żałoba stała się jej prywatną sprawą. Od tego dnia nasza znajomość uległa osłabieniu aż do całkowitego zakończenia.
Rozpoczęły się długie dni gorących rozmów. Umacniała się wspólnota – i równocześnie pojawiły bolesne pęknięcia. Żarliwa modlitwa przeplatała z przekleństwem, bluźnierstwem, obrazą. Pojawiło się niedowierzanie. Krytyka poczynań rządzących. Ręce rozkładały się w gestach bezsilności. Głos wznosił na najwyższe tony i opadał w czeluść milczenia.
Kilka tygodni po tragedii organizowałam wyjazd młodzieży do stolicy w ramach długo przygotowywanego patriotyczno – edukacyjnego projektu. Jakaż była moja radość i wzruszenie, gdy uczniowie zaproponowali przygotowanie czegoś – co można by złożyć na Krakowskim Przedmieściu jako namacalny znak, że młoda niemiecka Polonia pamięta o poległych w katastrofie smoleńskiej!
Ale to, co najważniejsze dla mnie, rozegrało się w dzień przewiezienia trumien przez ulice Warszawy. Transmisjom telewizyjnym towarzyszyła ścieżka dźwiękowa z filmu „Różyczka”. Widok szarego nieba, żałobnego konduktu trumien i Rodaków, którzy stali wzdłuż trasy przejazdu, i dźwięki muzyki Michała Lorenca – są symbolem tamtych dni.
Każdy człowiek ma swoje doświadczenie pokoleniowe. Dla moich pradziadków było nim odzyskanie Niepodległości, Powstanie Wielkopolskie, wojna z bolszewikami. Dla dziadków – wojna i Powstanie Warszawskie. Dla mamy – wydarzenia marcowe z 1968 r. Moim doświadczeniem, choć przeżywanym z oddali, jest rok 2010. Szpaler trumien ofiar smoleńskich przeorał myślenie o życiu i powinnościach.
Niebo, pod którym w dzień żałoby tańczą karuzele – nie jest moim niebem. Moje niebo płakało patrząc na trumny. A myśli przybrały biało-czerwone barwy. I takie mają po dziś dzień. I mieć będą już zawsze. (Karolina Maria Paprocka)